Setny dzwoniący w środku tygodnia telefon zazwyczaj nie zwiastuje niczego poza irytacją. Słyszę po drugiej stronie Mariusza i wyraźnie poprawia mi to humor: „Cześć Bartek, co powiesz na rowerowo-fotograficzny wyjazd w Dolomity?”.
Tego typu pytanie jest dla mnie jak prawie gotowy plan. Tu nie trzeba wiele wyjaśniać, ani uzasadniać, wystarczy wybrać miejsce. Pada na Dolinę Gardeny (Val Gardena), a dokładnie miasteczko San Cristina, które znamy z ubiegłorocznych zawodów Enduro World Series w Canazei. Wiemy, że jest tam to, czego szukamy - trasy do jazdy i krajobrazy do fot. To jest taka mieszanka, że zanim odkładam słuchawkę, już trzęsą mi się ręce. Prognoza pogody daje nam trzy dni słońca - musimy wykorzystać to w 100%.
Dzień 1
Wyjeżdżamy z Bukowiny Tatrzańskiej koło godziny 21:00 i przed nami cała noc podróży. Wstępny plan zakłada krótki odpoczynek na miejscu, ale jak to zwykle bywa z planami, często ulegają zmianie. Po dwunastu godzinach za kółkiem meldujemy się na Passo Gardena. Powitanie, jakie przygotowały dla nas Dolomity, trochę nas zaskakuje: śnieg oraz lekka szarówka to nie to, na co się umawialiśmy. Śniadanie jemy w samochodzie (tosty), wykonujemy szybki check terenu i ruszamy w stronę Passo Cir jedynym dostępnym szlakiem - wokół same ferraty!
Wiedziałem, że będzie ciekawie. Mariusz na swoim 29-calowym Giant’cie Reign, ja na elektrycznym odpowiedniku powoli zdobywamy wysokość. Dojazdówka pod „ścianę” prowadzi szutrówką, ale widoki z każdej strony zapierają dech w piersiach. W końcu wyłania się początek szlaku przed nami - kosówka, ostre skały i wąska ścieżka.
Adekwatnie do zyskiwanej wysokości, teren robi się coraz bardziej stromy, i coraz więcej na nim skał i śniegu. Po chwili nie ma mowy o dalszym podjeżdżaniu, nawet na elektryku. Jak to bywa w życiu rowerowego fotografa, plecak nigdy nie jest łaskawy i swoje waży, dodatkowo, zawsze istnieje ryzyko upadku a ja nie chcę zbierać moich obiektywów ze skał. Ustalamy, że dalej pójdę pieszo, a elektryk wyląduje w kosówkach. Mariusz pakuje rower na plecy i tak maszerujemy aż do przełęczy Cir. Otaczają nas strzeliste szczyty, co jakiś czas któryś z nas rzuca jakieś krótkie słowo zachwytu. Bajka!
Rozglądamy się absolutnie oniemieli. To prawdziwa mekka dla fotografów - Mariusz z wielkim uśmiechem na twarzy akceptuje każdy mój “zobaczony” kadr, a to wcale nie jest łatwe: wejdź tu, zjedź tędy, złóż się w zakręt, tu wyskocz. Po dotarciu na przełęcz, widząc przed nami szczyt Forcella di Crespëina, pomimo zmęczenia nie myślimy za długo, czy ma sens na niego wchodzić. To absolutnie oczywiste! Na szczycie szybka piątka i selfiaczek i Mariusz jest gotowy do zjazdu.
Trasa w dół ma sporą ekspozycję, leży na niej śnieg i a sama ścieżka wije się i lawiruje między skałami, układając się w niezliczoną liczbą ciasnych zakrętów. “Same verty,” przyznaje Mariusz. Stojąc u góry i widząc cały przejazd, jestem pod ogromnym wrażeniem jego umiejętności. Mijani turyści ubierający raki, komentują łamanym angielskim „crazy man”. To chyba idealna puenta. Potem jest powrót do miasteczka, szybki check in w mieszkaniu, wyjście na pizze i po dwudziestu paru godzinach na nogach - 2 piwka robią robotę porównywalną z najmocniejszym bimbrem z naszych okolic. Jesteśmy martwi!
Dzień 2
9:00 rano - tosty i włoska kawka. Pogoda jest jak na zamówienie. Mariusz wyszperał w swoich tajnych źródłach górę o nazwie Pic - dość łagodny szczyt, gdy porównać go do tych otaczających - wygląda na to, że jest do zjechania z samego wierzchołka, bez konieczności sprowadzania roweru. Ponadto szlak na nią prowadzi prawie spod drzwi naszego mieszkania. Początkowo wiedzie przez serce miasteczka San Cristina - co ciekawe, przejeżdżamy przez tunel, którym dawniej kursowała kolej szynowa. Aktualnie znajduje się tu malutkie muzeum dostępne dla każdego przechodnia.
Później czeka już na nas tylko mozolny podjazd wąskimi single trackami naprzemian z szerokimi szutrówkami i asfaltem. Docieramy w miejsce, z którego żartowaliśmy, że przypomina dolną stację Gąsienicowej na Kasprowym Wierchu. Z troszkę większymi górkami dookoła. Panorama przedstawiała się, idąc zgodnie ze wskazówkami zegara, następująco: godzina dwunasta - kultowa Seceda, trzecia - rejony Passo Cir, na której byliśmy poprzedniego dnia, szósta - miasteczko San Cristina, dziewiąta - nasz dzisiejszy cel - Pic.
Z wczorajszego śniegu już prawie nic nie zostało, i na zdjęciach, aura z zimowej zmieni się w jesienną, pomyślałem. Ruszamy dalej i po chwili szlak przestaje być dla nas łaskawy, szybko musimy zsiąść z rowerów. Mariusz ciągle żartuje, że elektryk jest dobry do momentu, aż nie trzeba go pchać. Szybko zrozumiałem ten żart.
To znaczy zrozumiałem, że to wcale nie żart, tylko ciężka rzeczywistość. W każdym razie, dzięki, Mario, za pomoc w taszczeniu tego ciężaru pod górę. Szczyt to czekolada, krótki chillout i niesamowita wena do zdjęć. Z każdej strony, charakterystyczne wierzchołki gór, piękna rzeźba terenu do zjazdu oraz jesienny klimat. Musiałem tylko wszystko to spiąć w całość. Już po pierwszej focie, wiemy, że jest dobrze. Zjazd ze szczytu, jest dość wymagający, z ogromną ekspozycją po jednej stronie. Ruszam pierwszy, Mariusz rusza kilka minut po mnie, co daje mi możliwość znalezienia i ustrzelenia kilkunastu zdjęć podczas zjazdu. Trasa jest dość techniczna, ale daje niesamowite flow, jest dużo bardziej płynna niż ta z dnia poprzedniego.
Dzień 3
Godzina 4:30 - dzwoniący budzik. Ponownie włoska kawka i tosty. Mamy plan ustrzelić wschód słońca na Secedzie. Kultowe miejsce, charakteryzujące się piękną szeroką łąką, którą kończy pionowa ściana grani i przepaść. Każdy wie, jak cenna jest każda godzina snu, więc teraz aby zaoszczędzić czas oraz siły, postanawiamy holować się za elektrykiem. Plan brzmi dość lekko i przyjemnie - realizacja jest trochę cięższa. Podjazdy szutrówkami okazują się tak strome, że pomimo użycia trybu maksymalnego wspomagania, musimy jechać na 100 % aby utrzymać „pociąg” w ruchu.
Nie brakowało przy tym masy śmiechu mimo wczesnej godziny. Po dotarciu na szczyt i zobaczeniu grani Secedy w otoczeniu powoli budzącego się dnia i morza mgieł przelewających się na poziomie dolin - delikatnie mówiąc, pozytywnie oszaleliśmy.
Pierwsze promienie słońca zaczynają przebijać się przez szczyty gór, a my starając się wykorzystać poranne światło - wykonujemy kilka ładnych gigabajtów materiału. Krótka drzemka w otoczeniu pasących się krów i rowerowy trawers z grani Secedy w kierunku Pieralongia. Na szlaku mijamy farmę osłów, które beztrosko pasą się wśród pionowych ścian.
Następnie naszym oczom ukazuje się miejsce, z dwoma ogromnymi skałami na środku doliny, które z odpowiedniej perspektywy przypominają literę M. Spędzamy tam tam trochę czasu robiąc zdjęcia, ale powoli kierujemy się już w stronę miasta. Trasa jest kamienista ale najbardziej szybka i płynna, biorąc pod uwagę poprzednie, po których jeździliśmy.
Prognoza sprawdza się co do godziny - wieczorem dolina Gardeny opatula się deszczowymi chmurami. Zwieńczeniem całego dnia jest włoska pizza z dodatkiem zupy chmielowej. Jedynym plusem deszczowej pogody jest to, że z troszkę mniejszym żalem opuszczamy to miejsce to miejsce i kierujemy się w stronę Polski. Oby do następnego razu!
Tekst i zdjęcia: Bartłomiej Pawlikowski
Redakcja: Anna Tkocz
Jeździ: Mariusz Bryja
Rowery: Reign 29 1 i Reign E+ 2 Pro
Artykuł pochodzi z Magazynu bikeBoard. Więcej informacji na stronie internetowej www.bikeboard.pl